sobota, 21 marca 2009

BAJECZKA

Pewnego razu była sobie dziewczynka, która miała dobre serduszko i chciała się nim z kimś podzielić. Spotkała chłopca, który był spełnieniem jej skrywanych marzeń i oddała mu to, co najpiękniejsze. Obiecał dać jej dwa razy tyle radości i sprawiał, że była ona najszczęśliwszą osobą na świecie. Pełnia szczęścia była czymś, z czym te dwa małe serduszka nie rozstawały się na krok. Ale kroków przybywało, a wraz z nimi wysokość tej góry, na którą oboje się wspinali. Było jej trudno, ale trzymała go za rękę i podawała wody do picia, by pomóc swojemu towarzyszowi w tej trudnej drodze. On za to, aby odciągnąć ją od dręczących myśli, kazał jej wyobrażać sobie świat pełen magii, koloru obrazów przybitych złotymi gwoździami do jej serduszka. Byli jak dwa wolne ptaki, które, mimo ciężkiej wędrówki, łakomiły się własnym widokiem i były szczęśliwe z każdej chwili.
Ale pewnego dnia nadciągnęła burza i zaczęło grzmieć. Niebo zrobiło się ciemne i spadł mocny i silny deszcz. Ich małe rączki nie potrafiły utrzymać wzajemnego ciężaru i momentami gubiły się we mgle. Ale nadzieja kazała im przetrwać każde uderzenie pioruna. Szli obok, raz jedno parło drugie ku górze, innym razem, na odwrót. Nikt jednak nie przewidział, że z góry stoczy się wielki kamień, który uniemożliwi dalszą wędrówkę. Dzieci musiały się zatrzymać i zastanowić jak poradzić sobie z ta trudną, nieraz pełną łez, drogą. Łapczywie chwytając się głazu, jedno z dzieci spadło z samej góry i poobijało się do krwi. To drugie, zmęczone i zawiedzione, nie wiedziało co zrobić. Daleka droga, by wrócić, a niebezpiecznie było iść w pojedynkę. Dziecko, które spadło, zaczęło czuć się oszukane i niedoceniane, gdyż zostało zupełnie samo i nie wiedziało jak sobie poradzić.
Przypomniało sobie tę pełnię szczęścia, jaka była u stóp wielkiej góry - pod którą znowu stało, lecz nie miało z kim się nim dzielić. To zaś, które zostało u góry, krzyknęło:
- Pójdę i zobaczę co jest dalej!
I nie zważywszy na łzy ukochanego serduszka, uciekło na szczyt. Zobaczyło, że jest silne i mocne, że nie potrzebuje już nikogo więcej, bo potrafi poradzić sobie samo. Drugie dziecko pokonywało w tym czasie te ciężką drogę, już nie w towarzystwie swojej miłości, lecz samo. Było przekonane, że tam, na górze, czeka je wspaniała nagroda w postaci radości, jaka została obiecana na początku wędrówki. Burza, deszcz i spadające głazy raniły serce i ciałko dziecka, lecz to, szło coraz wyżej licząc, że zostanie docenione.
Dziecko z góry zobaczyło swoją miłość, zmierzającą do niego- zmęczoną, codzienną i zapłakaną. Nie wiedziało co robić, gdyż bało się ciężaru w postaci drugiego, potrzebującego człowieka. Próbowało uciekać, lecz nie miało sił. Chciało zaczekać i wyciągnąć rękę, lecz bało się, że zrobi to za mocno, albo puści przez pomyłkę.
I wtedy przyszedł czas, by zastanowić się, czy nadal kocha to drugie, małe i zmęczone serduszko pnące ku niemu. Codzienność była przerażająca, pozbawiona złotych gwoździ, tęczy i silnego deszczu. A góra, pełna wielu niebezpieczeństw zawsze mogła pęknąć i rozdzielić tych dwoje. Ale oni, mimo zmęczenia, trzymali na plecach ciężar i strach.
Jak długo będą potrafili iść razem? Kto z nich zapomni o tej długiej drodze, pełnej przygód, i pójdzie w swoją stronę?
Dzieci bały się odpowiedzi, wierzyły, że zawsze dadzą radę być ze sobą.

poniedziałek, 16 marca 2009

Mój malutki świat

Piękne chwile przemijają i uciekają w przeszłość, o której coraz mniej się pamięta. Te chwile subtelnych dotyków, pocałunków znikają pod kołdrą dawnych cieni snujących się obok siebie, te chwile delikatnych słów i majaczącej radości rozlewającej się po spragnionej skórze. Dla tych momentów warto było żyć i uczyć się Kochać nawzajem, oddawać każda przyjemność tym chwilom, które miały wkrótce nastąpić. Budowanie wspólnych planów do końca życia, ekscytujące oczekiwanie wspólnej starości wymalowanej barwami i zapachami młodych, bijących serc.
Ciepła dłoń ocierająca się o spragnioną twarz pogrążoną we łzach samotności- we łzach oczekiwania na jutro, na tą starość, która nie nadchodzi stąd, skąd miała. Nie przychodzi w chwilach uśmiechu, chwile nie przemijają rozkosznie, bo na rozkosz nie ma już czasu. Biegnie bezlitośnie, nie oglądając się za siebie i ciągnąć pył dnia minionego. Duże, błyszczące oczy obiecujące wiele swym spojrzeniem, oczekujące szczęścia- wspólnego, wyczekiwanego.

Złe chwile pozostają w sercach i wygryzają je od środka. Małe, biedne, zakochane serduszka kruszące się pod siłą niemocy. Gałęzie przebijające mydlane, lekkie bańki radości karzące zderzać się co dzień z rzeczywistością. Bezlitosne, okrutne i niszczące, zacierające ślady stóp, które zawsze szły razem. Wiatr rozsypujący piasek w tchnienia żywych organizmów szukających odpowiedniej drogi. Poszarpany jedwab, który kiedyś otulał drżącą skórę, słodkie łzy zemsty i czerwone kokardy władzy na głowie zwycięzcy.

Siedzę pośród tych chwil obiecujących uśmiech przez łzy, obok tych, które przebijają mi serce, uświadamiając sobie niemoc i bezbronność. Widzę dni mijające za oknem rozpaczy, zakładam kocie maski i oddaję się chwilom, które są niestałe. Namiętnie szukam zrozumienia, docenienia i słów, które zbudują mój malutki świat na samym krańcu tego olbrzymiego. Nie szukam siebie, nie próbuję znaleźć magii moich możliwości, ani nie pragnę wcale się rozwinąć. Za małe mam skrzydła, zbyt blisko słońca parzącego latam, boje się, że się utopię. Jestem jak roślinka, ładna, pachnącą i nietoksyczna dla codzienności kolorowego świata. W mojej głowie wciąż gryzą się dwie przestrzenie, a ja uciekam do każdej z nich myśląc, że to już moje miejsce. Wyczekane, ciepłe i własne. Nieprawda.